Krople deszczu miarowo uderzają w szybę okna, spływając po parapecie, kolejno po ścianie kamienicy. Wydają się robić sobie wyścigi, pomimo ich miarowego spadania na ziemię. Woda drąży koryto wszędzie, gdzie wzrasta jej siła, tam gdzie popychana jest dodatkową siłą wiatru, który tańczy w zbożu, kładąc je.
Galaretka jeszcze nie zastygła, laptop wciąż się grzeje, a aparat stoi włączony. Muzyka leci gdzieś w tle, powodując dreszcze na moim ciele. Muzyka nocy wygrywana jest przez światło białej księżycowej tarczy. Rytm mojego oddechu się uspokoił, stał się równomierny.
Palę papierosa za papierosem, siedząc w oknie i uśmiechając się do samej siebie. Ukradkiem spoglądam na Twoje zdjęcia, odtwarzam w pamięci wszystkie słowa, jakie padły z Twoich ust w moim kierunku. Wszystkie uśmechy jakie mi posłałeś, wydające się być bezkresną przystanią spokoju.
Bezkarnie przelewa się urodzaj kolejnych dni. Spokój, jaki mnie ogarnia zdaje się być dziwnie majestatyczny i niezniszczalny.
Tak wiele mam Ci do powiedzenia.