Stanąłem jak wryty przyglądając się jej. Była tak piękna, że zakochanie się w niej od pierwszego wejrzenia to rzecz naprawdę prosta. Wysoka, szczupła, kobieca. Idealna. Nie taka, jak malują czy opisują ją inni- w ciemnym płaszczu, z kapturem na głowie, z kosą w ręku. Śmierć, bo o niej mowa... Przyszła, lecz nie do mnie. Przychodząc, nie niosła za sobą czarnej chmury rozpaczy, lecz anielski błękit nieba. Przyszła... wiedząc po kogo idzie, znając czas, miejsce i osobę, którą ma ze sobą zabrać. Wchodząc nie podzieliła się tą wiadomością. Nic nie powiedziała. Uśmiechnęła się tylko, skinęła głową i wzięła Go ze sobą. Nie mnie, lecz Jego. Tego, który od małego uczył mnie jak żyć, jak postępować, jak być godnym i prawym człowiekiem.
Stałem dalej. Nie mogąc nic zrobić, nawet krzyczeć. Nic... tylko patrzyłem jak bezkarnie mi Go zabiera. Serce krzyczało, natomiast dusza była spokojna. Zaskakujące nieprawdaż ? Przeciwieństwa, które powinny się wykluczyć, tutaj się uzupełniały. Spokój wiary i krzyk miłości. Wzięła Go za rękę i odeszli. Ja natomiast zostałem sam. Sam w pustym pokoju, mimo iż On leżał na kanapie. Jednak to już nie leżał On, bo On odszedł. Zostało tylko ciało. Mój ojciec - człowiek prawy i sprawiedliwy, wzór. Zawsze mówił mi, że na śmierć trzeba sobie zasłużyć. Być może On już zasłużył? Na to pytanie nie znajdę już odpowiedzi. Teraz czas bym ja zasłużył.