Kiedyś uwielbiałem przebywać wśród ludzi, myślałem sobie, że im nas więcej, tym weselej, lubiłem zwłaszcza poznawać nowe osoby, pić i rozmawiać, lubiłem być otoczony przez dźwięk pozdzwaniających szklanek, muzykę, głosy, jedzenie, śmiech i hałas, na imprezach służbowych opowiadałem dowcipy i tańczyłem ze wszystkimi kobietami z biura, rozśmieszałem je tak, że aż nie mogły złapać tchu.
Ale teraz wydaje mi się, że zużyłem całą energię, jaką na to miałem. Jestem zmęczony po całym dniu rozmów z ludźmi, uśmiechów i zabawiania innych. Ale to i lepiej, myślę. Mogę zamknąć za sobą drzwi domu, usłyszeć szczęk zamka i mieć świadomość, że nie muszę dziś już nigdzie wychodzić. Mogę zdjąć buty i zmienić je na stare pantofle, choć są znoszone i zbierają psią sierść – nie mam zamiaru się ich pozbywać. Mogę poczłapać do kuchni i nalać sobie kieliszek wina, nie przeszkadza mi, że butelka stoi otwarta przez kilka dni, mogę się rozsiąść w fotelu, wypić pierwszy łyk i poczuć, jak pokój wypełnia się dobrą ciszą, przyjemną jak odpowiednio dobrana kołdra, mogę głaskać Fię, włączyć telewizor i obejrzeć jakiś serial. Nie mam nawet siły sformułować myśli, że miałbym zacząć wszystko na nowo z kolejnym człowiekiem, kimś, kto by się tu wprowadził. Siedzę rozparty w fotelu i słucham, jak Fia prycha na kanapie, suczka wyciąga łapy, a ja obracam kieliszek w dłoni.