Wyobraź sobie, że zatracasz się w kimś tak mocno, że przestajesz poznawać samego siebie. Stajesz się ramą z wyrytą wewnątrz pustką, zapewniając sobie upadek głębszy, niż mogłeś wcześniej przypuszczać. Zatapiasz się we własnej samotności, pozostawiając ślady na tej samej drodze milion razy. Tkwisz w czymś co od zawsze wydawało Ci się bezpieczne, bo wydeptane, takie dobrze znane. A wszystko co znamy już na pamięć wydaje nam się najlepsze, nawet jeśli okazuje się za każdym razem spotkaniem w jaskini lwa i zmierzeniem z kolejnym wewnętrznym demonem, który szponami rozkrusza resztki nadziei, a jednocześnie pcha w ten bolesny mechanizm zwany masochizmem. Przestajesz bać się dawać innym i samemu sobie łamać własne kości, bo cierpienie jakie to za sobą niesie, jest czymś z czym jesteś już oswojony.
A ja? Choć daleko mi do tego, by dosięgnąć na nowo słońca, chcę je ścigać, trzymając ciepłą dłoń, która będzie mieć w sobie na tyle wytrwałości, by wyciągnąć mnie z piekła jakie sama sobie zafundowałam.
Ja wiem, że to, co powiem, to pewnie można pod szowinizm albo mizoginię, ale nauczony doświadczeniem, życiem, to powiem, że tworzy się lepiej funkcjonującą relację, jak człowiek sam wyjdzie ze swojego piekła, niż jak kogoś w to piekło wciągnie wołaniem o pomoc, bo wtedy to łatwo o dysfunkcyjną relację. No, ale wiadomo, że bajka o śpiącej królewnie, którą rycerz ratuje z wieży, pokonawszy uprzednio smoka, mniej lub bardziej pozostaje żywy w ludzkiej psychice. Mężczyźni chcą być wybawicielami, a kobiety często chcą być wybawiane z opresji, ale łatwo się sparzyć przez tego smoka. IMO