Widziałem dziś powierzchowność.
Stała na przystanku autobusowym
Z zakrwawionym nożem w ręku,
Raz po raz podrzynając gardła ludziom.
Podeszła ona do pewnego człowieka,
Twarz miał pomarszczoną, minę smutną,
Ale jego oczy były błyszczące,
Stał pewnie, dumnie patrząc jej w twarz,
A ona czując jego pogardę rzuciła się wściekła
Z nożem do jego gardła, pchnęła szybko,
Ale nóż się złamał, odłamki stali z brzękiem
Odbijały się od płyt chodnika melodią pełną nienawiści
I niesłusznego gniewu.
Stała tam, upokorzona, bezsilna,
Gdy nagle jej twarz wykrzywił grymas.
Na skinienie jej ręki,
Ludzie o poderżniętych gardłach ruszyli
Jak niewolnicy, na człowieka, który się jej oparł.
Otoczyli go, rzucili się na niego jak sfora wygłodniałych psów,
On patrzył na nich z litością, kiedy wyrywali kawałki jego ciała.
Nie rozległ się krzyk bólu, tylko cicha modlitwa za ich dusze.
Już wiedziała, że z nim nie wygrała, ale była zadowolona.
Zebrała dziś duży plon.