W takie dni jak ten, nie ma zachodów słońca, krzywych uśmiechów na ustach ani rozmów przy czerwonym winie, kończących się opadaniem na miękki materac wśród barw wariacji. Jest tylko blady świt, popękane wargi i przezorna cisza.
Hubert nie chce przyznać, że razem z Gabrielem odejdzie jego cały spokój. Przyklei się do mlecznych dłoni, kiedy ukradkiem, po raz ostatni dotknie ich w mgiełce niekontrolowanych emocji. Chłód roztopi się na skórze, błądząc nieprzyjemnymi mrowieniami wzdłuż naznaczonych wcześniej konstelacji nietrwałych muśnięć, kiedy jeszcze siedzieli zbyt blisko, a nikt nie dostrzegał tworzącej się burgundy pod oczami.
Nie mówi mu również, że nagle czuje się jeszcze mniejszy. Kurczy się do mikroskopijnych rozmiarów, aby móc schować się w kieszeni jego bordowego płaszcza. Tego znacznie za dużego, nieodpowiedniego do kwietniowej pogody. Chce być pomiędzy paragonami, łupiną orzecha i dziesięciogroszówką, znalezioną pod budką fotograficzną wraz z potarganymi zdjęciami przypadkowych ludzi. Chce trwać tam w ciszy z szorstką paranoją na końcu przełyku. Odwrócony plecami do własnego chaosu.
Usta nie uchylają się jednak, owinięte niewidocznym bandażem myśli, który zatrzymuje wszelkie prośby o zostanie pięć minut dłużej,
o kupienie biletów na pierwszy pociąg,
o zwykłe trwanie w nietrwaniu pod pościelą do szóstej nad ranem,
o rozmowy przeplatane czułymi gestami
oraz absurdalne siedzenie na schodach czwartego piętra i piciu herbaty z obrzydliwym miodem.