Zarastam mchem, na dłoniach tworzy się osad z zimnej już dawno herbaty. I tylko przez okna wciąż zagląda rozbłysk, rozgrzewa framugi i szkło, zamieniając je ponownie w piasek.
Mrugam alfabet, oddycham sylaby, skłaniam się ku zasiedzeniu, choć z zewnątrz, ktoś puka niepewnie.
Ktoś w końcu wytwarza drzwi w ścianie, wbiega na prędce w świetliste drzazgi, roznosząc je po całym dywanie. Klęka obok.
Zerka jeszcze za siebie, jakby nieświadomy minionych godzin, czy tego, ile wynosi eon. Przysiada się, opiera lekko o moją niepewność.