Pognała przez skraj puszczy licha sarenka - z wieczora straciwszy ślady polany. Samotna, znużona, strapiona przyklęka - przedziwnie wtulona w tren leśnej ściany.
Wołają i trwożą orfejskie hejnały - pstre, rozhulane w księżycu mgławice. Sabatnie peany druidów rozbrzmiały - brokatna ścieżyna zawiodła racice.
Świt rosą maił w zielonej dolinie, W piżmowych tiulach w dom cicho wraca. I jeszcze przystała przy białej kalinie...
Głowę w las czarny stęskniona odwraca, A pierś nagą pali jedyne pragnienie - wrócić nocną bryzą po pierwsze omdlenie.