na krzyżu codzienności me serce kona przybite gwoździami wspomnień rozstania i snów wspólnie niewyśnionych w tragedii dusz losu niewierności szkarłatnych łez serca bez życia bijącego w pustych oczach anioła szukając ukojenia w kamiennych źrenicach strażnika twej niewinności
kolejnych dni szary pył odchodzi w jeden zlewając się smog dusząc do łez prowadzi samotnością w tłumie ludzi przygniatając jak ciężar niezmierny upadkiem znacząc krok kolejny ku wieczności oddech odbierając nie pozwala kolejny raz twe imię wykrzyczeć ledwie szept z ust mych wychodzi
modlitwa z przekleństwem się zlewa by znów błagać o przebaczenie bezsilności niewiary w Bożego planu nieomylność gdy odbiera to co zdało by się najlepsze każąc szukać tego świata piękna bez tych oczu koloru nadziei w bezgwiezdną noc na kolanach błagając o sen ukojenie niosący