JESIEŃ, JAK TO TRUDNO POWIEDZIEĆ II
Jesień, to jak koniec powiedzieć. Wrzesień, to jak smutek powiedzieć. Nawłoć, to jak perspektywę pozbawić horyzontu. Michałki, słowo, jak koniec miłości i początek tęsknoty.
Jesień, to jak nadzieja umarła powiedzieć. Wrzesień, nie sposób nie myśleć i nie uwierzyć - wojna! Węgierka, nie cudnym smakiem, a synonimem powrotu i kieratu jest. Chryzantema, nie Słoneczny Brzeg, a jakby depresja i w smutku zaniechanie, tęsknoty grzech.
Jesień, to jak samobiczowanie powiedzieć. Wrzesień, to jak rozdrapać rany jest. Borowik, maślak, koźlarz, one są, jak przerodzić uśmiech w zaciśniętej pięści gniew.
Jesień, jak przemienić ją w sens, w przynajmniej siedem szczęść, by nie symbolizowała ból i kres? Wrzesień, jak z niej uczynić we dwoje śpiewaną, gorącą życia pieśń? Wrzosy, jak zebrać ich pyłek i kolory o wschodach i zachodach, i w miodowe, niekończące się losy spleść?
Szczęście - dwoje - pieśń życia. Zacząć, zatem trzeba od szczęścia jesień, nie od wojny.
Liczbą miłości jest 2. Dwa też są słowa na jesień, na wrzesień, na październik i listopad, and forever i jeden jeszcze dłużej dzień, i nie są one UFO.
One są prawdą i życiem. Innych nie ma.Jesień, to tak wiele czasu by stać się ze słów - Kocham Cię.
****************
Przewróciły się słoneczniki, bo ich liczne głowy wypełniły się deszczówką, a wiatr próbował z nimi zatańczyć. Deszcz, deszcz i jeszcze raz deszcz. Szum deszczu bijącego o blachy dachu. Szum wiatru haczącego o igliwie sosen i świerków. Szelest liści buka, jarząbu, głogu, w które czeszą krople deszczu i zaraz mierzwi je wiatr. Biedne. Sponiewierane. Stały się dziką igraszką dwóch żywiołów. Łodygi rudbekii, komary nagietków, wtłamszone w trawę i błoto. Ich kwiaty nie poddają się. Szybko podnoszą złote głowy i pomiędzy kroplami deszczu, wbrew porywom wiatru, wierzą słońca obietnicom, że wróci szybko, wypierając rojenia jesieni o rychłym abdykowaniu, na rzecz zimy.
Gąszcz chabrów zbił się jeszcze bardziej i tulą się w siebie aureole różu i błękitu, jak skupiają się pingwiny cesarskie na Antarktydzie, gdy horrendalnie szczypie mróz, gdy milionem smagających rózg jest wiatr, gdy w oczy próbuje się i pod pióra wedrzeć zdradziecki zmarznięty na sztylet idowy śnieg.
Cynie stoją dumne, harde, twarde, nieugięte, nie kłaniające się żywiołom, a wręcz plują im w ich dziką niszczącą namiętność spokojem i gracją wyrafinowanych, pewnych siebie kolorów.
Powoje przyglądają się tym zmaganiom spod zacisza dachu, spod płaszcza przeciwwiatrowego, jakim dżungla liści i gałęzi hortensji. Trzymają się pewnie serpentyn pnącej róży, wczepionej z kolei w balustrady balkonu i tarasu.
Kobea nie traci czasu, przywdziewa brylanty deszczu i czerwieńszym lśnieniem staje się jeszcze bardziej jej piękno.
Grochy nie odpuszczają. Pną się jeszcze bardziej w przestrzeń i jeszcze raz koronowały swoje czupryny, oszronione już od dawna czernią strąków, witrażami wyrazistych szkieł, znowu wielobarwnie zatem kwitną.
Słomianki wyciągają kolejne ramiona, w których na końcu zapalają racę słomianych kwiatów. W ich ślady powoli idą astry. Róża złoci się kolejnymi płatkami, w delikatnym karminowym makijażu, czasem jej piękno jest tak zachwycające, że wystarczy tylko kreska czerwieni uczyniona genialną ręką natury i jest osiągnięta pełnia doskonałością, że nawet już nie trzeba tych pereł, których setkami obdarowują ją perłopławy chmur.
Autor