Idę modrzewiową aleją Do której tuli się listopadowy deszcz Jest cichy i spokojny Prawie nieukołysany Melodią wschodniego wiatru
Moje stopy zanurzają się W bursztynowym szalu modrzewiowych igieł Stąpam po igłach a jakby Przecież po ptasim puchu
Szal bursztynowych igieł Prowadzi mnie do rwącego potoku Który jest finalnym przeobrażeniem Niewinnego cichego spokojnego Listopadowego deszczu
Płynie sobie gdzieś z zachodu Moich niepokornych wręcz hardych myśli Jego nurtem ostro kołysane Karminowe jabłko płynie Rajskie jabłko które Zda się ucieka na wschód od Edenu
Pytam Stwórcę czy samo tak spadło Bo jego oferta zdezaktualizowała się Wobec mądrości i samowystarczalności Bożego Dzieła - Człowieka
A może tym razem pokuszenie Odrzucił sam wąż Aby nie podpalać stosów Pod następnymi tysiącleciami Kobiecości
Wpatrując się w ten zachód myśli Zobaczyłem też cytrynową dziś brzozę Miała w sobie taką intensywność łez I skrzyła tysiącami jantarów pięknych Mi kroplami do sercowymi były I długą chwilą szklistości oczów
Tak malowaną pięknie jesienią Szedłem aż spotkałem Polską Jabłoń Tak obficie i chętnie rodzącą Bogactwo i soczystość tutejszych smaków Choć przecież socjalnym emigrantom Jej bogactwo będzie drwiną z nich
Jeszcze dla mnie dzisiaj krzak róży zapłonął Dziką namiętną czerwienią Nad rowem który dzieli Wiarę w człowieka od rzeczywistości A pod wierzbą dziś limonkowo - cytrynowym Złotem pokrytą które zrzucała Jak gdyby czystością tego złota Chciała zasypać ten przepastny podział
A na końcu alei byli już tylko ludzie Z ich codzienną rzeczywistością Co wykopuje ten głęboki bagnisty rów Między nimi a moją wiarą w ludzkość
Jednak pomimo biorę przykład z wierzby Wierzę kocham łączę