Aniołów spotkałem w Beskidach już kilkanaście. Trochę inne, niż te, co osiedliły się w Bieszczadach.
Wiem, że Aniołów nie ma w Tatrach, Przynajmniej tych, które mają, Inne skrzydła, niż czarne, bo obcować muszą, Z duszami obleczonymi w ciała bez wrażliwości.
Beskidzkie Anioły, które spotkałem, Wszystkie miały, jak Bóg przykazał, Pióra w odcieniach niebieskich, Czasem upstrokacone były brokatem złotym.
Włosy Beskidzkich Aniołów są przeważnie miedziane, Czasem tylko skrajnie rude Lub blank czysto marchewkowe.
Oczy zawsze niebieskie, że aż raj wciska się W źrenice człowiecze i nie zatrzymuje się nim Wypełnią się serce i żyły, pobłękitnieje krew.
Błękit krwi, to nie jest na pewno szlachcicem być.
Anioły Beskidzkie człapią po błotach i kałużach beskidzkich zboczy I brodzą w potokach, w kaloszach za kostki, A kalosze są zielone, z boskich magazynów Osobliwego i spokojnego szczęścia.
Pod szyjami mają różnokolorowe chusty, W zależności jaką marynarkę przywdzieją, A mają swoje ulubione, zwłaszcza teraz, Kanarkowymi są ich jesionki.
Starotestamentowe chodzą w prochowcach do kostek. Szarych prochowcach, których nie zna już Klawiatura Samsunga.
Na szyjach mają nonszalncko-awangrdowe, Ekstrawagancko i autsajdersko zakręcone szaliki. Żółte, czasem w odcieniach pomarańczowego.
Na głowach mają mycki, jak wokalista Armii. Fajnie jest spotkać takiego, jak dyskutuję z niedźwiedziem O hajerach, którzy wędrują po beskidzkich szlakach, Z tymi kretyńskimi norweskimi kijkami.