Menu
Gildia Pióra na Patronite

Samotność..

alfree..

alfree..

Szedł już od wielu kwadransów.
Był w obcym, pustym, wyludnionym mieście. Było gorąco i sucho. Nie wiedział skąd się tutaj wziął? Poruszał się instynktownie, kierując się w stronę prawdopodobnego wyjścia z labiryntu nieznanych ulic. Przed oczami zmieniały się obrazy obserwowanych budynków, mijanych gmachów, omijanych domów. Na zbiegach ulic spotykał pomniki ku czci, postumenty, obeliski, kolumny i inne przejawy próżności ludzkiej. Zbaczał w szare i mroczne zaułki, wdrapywał na strome schodki, trzymając się ścian pokrytych ospowatymi, odpadającymi tynkami. Przeciskał przez wąskie szczeliny, którymi niespodziewanie kończyły się niektóre zwężające się zakamarki ulic. Albo musiał zawracać, gdy napotykał ślepy koniec tuż za niespodziewanym zakrętem uliczki.
Przez jego rozgorączkowany umysł, przetaczały się poplątane myśli. Czuł ból, męczący, tępy ból, wiercący go w mięśniach i karku, wykręcający stawy. Z coraz większym trudem stawiał obolałe nogi obrzękłe i bezwładne. Ciągnęły za sobą powietrze, jakby ciągnęły kleistą gumę do żucia.
Wypatrywał kogoś, żeby zapytać o drogę, ale nigdzie nikogo nie było. Próbował coś powiedzieć, żeby usłyszeć własny głos, aby usłyszeć siebie wśród wywołujących dreszcze szurań podeszwy buta o podłoże, ale z gardła wydobywały się tylko chropowate bełkoty.
Miał wrażenie, że chodził już tutaj kiedyś tymi samymi trotuarami, bo przecież pamiętał te kamienne głowy w chodnikach, tak, dobrze je pamiętał, a może tylko przypominały mu jakieś inne kamienne krągłości? Krągła głowa kamienia, to głowa, jedna podobna do drugiej. Starał się przypomnieć sobie, skąd pamięta, ale nie pamiętał. Nie mógł zmusić swego umysłu, aby ten odnalazł miejsce i czas tej pamięci. Umysł sam wyznaczył granicę pamięci i nie pozwolił na jej przekroczenie.
Dotarł do wysokiego muru. Nie wiedział jak go przekroczyć. Mimo słabości, jaka toczyła jego członki nie poddawał się. Wola odnalezienia właściwej drogi, wyjścia z matni miejskiego molocha była wielka.
Spojrzał w lewo, potem w prawo. Poszedł w którąkolwiek stronę, widok był jednakowy z obydwu stron. Było mu trochę łatwiej, mógł podpierać się murem. Napotykał pod murem różne przeszkody. Były to sterty odpadów, starych, niepotrzebnych gratów, mebli i innych zbytecznych pozostałości porzuconych, bo nikomu niepotrzebnych. Musiał stale je odsuwać, żeby poruszać się dalej.
Gwałtownie mur się zakończył, za winklem napotkał masywną bramę. Była zamknięta. W bok mur ciągnął się dalej, aż po zasięg jego wzroku. Usiadł przed bramą i podjął próbę zebrania zwichrowanych myśli. Teraz jest przede mną brama, którą mogę otworzyć, bo bramy się otwiera. Nie wiedział jak otworzyć bramę, nie wiedział też, co spotka za bramą. Była też droga w bok, prosta jak okiem sięgnąć. Nie widział na niej żadnej przeszkody. A może to złudna fatamorgana, którą chciał zobaczyć i mordęga włóczęgi będzie trwała nadal.
Pytał siebie:
- Mam kroczyć dalej, czy otworzyć bramę?
Powtarzał:
- Otworzyć bramę, czy iść dalej w bok?
Przecież już tysiące razy podejmował decyzję. Podjął decyzję wczoraj, podejmie dzisiaj i będzie podejmował jutro. Do kroćset! Ile jeszcze razy?
Zebrał wszystkie swoje siły i poczuł, jak rośnie potęga jego umysłu. Doznał oczyszczenia i olśnienia. Jego rozum rozpoczął nowe życie, zaczął rozpoznawać wszystkie myśli jego poprzedników, wszystkich ludzi żyjących i tych, którzy żyć będą. Ogarniał cały Wszechświat, ogarnął wszystką nicość, wszelkie istnienie i rozpadł się tak szybko jak nabrał swej potęgi. Trwało to jedno mgnienie czasu, tak krótko, że nie zdążył swej potęgi zrozumieć, nie zdążył jej zarejestrować, nie uchwycił się tego załamania symetrii.
Dalej siedział przed bramą. Przyglądał się jej bezradnie. Owiewał go mocny, suchy i gorący wiatr, wyczerpujący swym ukropem, wiejący ze wszystkich stron, z dalekiej, niekończącej się opowieści.
Postanowił dotknąć bramy. Zebrał odwagę i wstał. Najpierw oparł się o bramę, potem przylgnął do niej, przytulił się do jej bezdusznej rzeczowości, jakby była żywą istotą, jakby prosił ją o rozwarcie swoich twardych wierzei. Przez szum powiewów wiatru usłyszał suche skrzypienie zawiasów i poczuł drżenie barczystych skrzydeł zamknięcia. To bramę wzruszyły jego błagalne poczynania. Pomimo braku zamka i klamki brama otwierała się jakby otwierał się zamknięty sezam. Odbywało się to w zupełnie niepojęty sposób. Otwieranie trwało może chwilę, a może trochę dłużej. Z podziwu nie mógł mierzyć myślami czasu trwania otwierania.
Przed nim otworzył się nowy widok. Był to widok jednostajnych, ciągnący się w nieskończoność. Betonowe bloki, betonowa pustynia fabryk, równie obcych i pustych jak w kamiennym molochu miasta.
Natychmiast odwrócił się, próbując zawrócić w prosta boczną drogę przed murem, ale było za późno. Droga odwrotu była odcięta, brama zatrzasnęła swoje podwoje. Za bramą pozostała otchłań czasu, który nigdy nie wraca. Stał się więźniem swojego wyboru, dokonanego rzekomo z wolnej woli.
Ruszył w stronę betonowego buszu, by znowu w trudzie i znoju brnąć w niechcianej szarej i smutnej gęstwinie. Majaczyły przed nim na przemian, to szerokie, rozległe asfaltowe drogi przemysłowe, strzelające swą doskonałością między setkami fabrycznych hal produkcyjnych, to plątawisko powyginanych krętych rur, baniaków i dziwacznych zbiorników ciągnących się bez końca, a to gładkie i higieniczne, nieskazitelnie czyste blokowiska ze szkła i aluminium, przeraźliwie zwrócone swą oczywistością w przyszłość.
Miał wrażenie, że już kiedyś podążał tymi drogami, bo przecież pamiętał ten asfalt. A może to nie był ten asfalt, bo przecież asfalt podobny jest do innego asfaltu. Nie mógł jednak przypomnieć sobie, skąd pamiętał te drogi, ale na pewno tędy chodził, chodził tymi arteriami.
Nogi miał coraz bardziej niemrawe. Sunęły się z ledwością za pomocą poruszanych ścięgnami mięśni czynnych dlatego, że posiadały w sobie nerwy odbierające posłusznie sygnały z mózgu. Czuł ból nawet w kościach i żyłach, bolało go na wylot całe ciało, bolało go wszystko na wskroś. Miał wrażenie, że już nie da rady zrobić żadnego kroku, że już naprawdę nie może. Na tym skraju wycieńczenia, w momencie, gdy miała zacząć pękać i kruszyć się jego skóra, nagle dotknął czegoś swoją zbolałą czaszką.
Ocknął się z niemocy i rozejrzał. Znajdował się w zonie olbrzymiej atmosfery otoczonej próżnią. Obejmował to przenikliwym wzrokiem. Zona miała wyraźnie ukształtowany wylot, zatkany zwykłym korkiem. Tak, widział wyraźnie ten korek.
Pojął swą ostateczną szansę. Wiedział, że w próżni jego masa będzie w stanie rozprzestrzenić się tak bardzo, że przestanie być masą, a stanie się energią, boska energią, tym niezwykłym istnieniem bez początku i bez końca.
Z wiarą skoncentrował wzrok na figlarnie kostropatej powierzchni korka..

33 507 wyświetleń
384 teksty
9 obserwujących
Nikt jeszcze nie skomentował tego tekstu. Bądź pierwszy!