Menu
Gildia Pióra na Patronite

Latarnik Rozdział III "Ephrayim"

Specy

Stałem przy dużym, oprawionym wstążkami oknie. Opuszkami palców odsłaniałem długą kotarę, aby móc dostrzec co się dzieje na zewnątrz. Jeszcze kilka dni temu, siedziałem przy biurku i zanurzając pióro w kałamarzu, wypisywałem zaproszenia. Jak dotąd nie zdawałem sobie sprawy, ile zacnych rodzin mieszka w Londynie. Oczywiście nie mówię tego, przez pryzmat pieniędzy, które będę musiał wydać na bal – ich miałem pod dostatkiem. Zaproszenie dla rodziny Rossiniego, zostawiłem na sam koniec. Długo zastanawiałem się nad jego treścią, aż w końcu poprzestałem na tym:

Szanowna Lady Rossini!
Ze znana mi uprzejmością, pragnę serdecznie zaprosić Panią oraz jej najbliższych, na skromny bal, który odbędzie się 20 grudnia w mej posiadłości na All Street. Byłbym zachwycony, gdyby Lady Amelia, również zaszczyciła mnie swoją obecnością. Czyż, nie mam racji twierdząc, iż ten sezon ma być dla niej debiutem?
Więc sprawa postanowiona! Oczekuję z niezmierną niecierpliwością na Wasze przybycie.

Lord Armend
Scrooford

PS: Mam ogromną nadzieję, że nie odebrała Pani mych słów, za zbytnią impertynencję. Jeszcze raz chylę głowę i pozdrawiam!

W liście specjalnie nie wspomniałem słowem o kompozytorze, mając nadzieję, że starzec zrozumie aluzję i nie przybędzie na przyjęcie.
Teraz tamte chwile wydają się cholernie odległe. Zerknąłem na zegar, nie starając się nawet zapanować nad grymasem pojawiającym się na twarzy. Za piętnaście minut, powinni pojawiać pierwsi goście. Dzięki mojemu wyostrzonemu zmysłowi wzroku, potrafiłem już teraz dostrzec kilka powozów oświetlonych po bokach lampionami, oddzielonych od mej posiadłości dokładnie dwie mile.
Zszedłem po długich, krętych schodach do olbrzymiej sali o kształcie prostokąta. Posadzka została wykonana z najwyższej jakości marmuru., a na ścianach zostały namalowane postacie, rodem wyjęte z najbardziej mistycznych baśni opowiadanych przez ulicznych bajarzy. Na każdym ze stołów porozstawiano różne rodzaje jadła. Stoły rozłożone zostały w półokręgu, bezpośrednio przylegając do ścian. Można było na nich znaleźć najlepsze rodzaje mięsiwa, owoce i – oczywiście poncz. Przy każdym znajdowały się krzesła obszyte czerwonym materiałem.
Nawet ja – wampir – musiałem przyznać, że widok jak i zapach unoszący się w powietrzu był naprawdę imponujący. Przy jednej ze ścian nie obstawionej stołami został zbudowany podest, na którym już za chwilę mieli stanąć muzykanci.
Ogarnąłem spojrzeniem cała salę i mruknąłem z zadowoleniem. Trzy metry za mną stał jeden z moich służących, nie musiałem się obracać, aby o tym wiedzieć – wyczuwałem jego zapach. Jednak postanowiłem okazać się miłosiernym i docenić jego starania. Obróciłem się w jego stronę i kiwnąłem nieznacznie głową na znak uznania. Właśnie w tej chwili usłyszałem powóz.
Wyszedłem na podjazd nie czekając na otwarcie mi drzwi przez służącego. Owe zasady już dawno przestały mnie dotyczyć. Kierowałem się nimi tylko wtedy kiedy uznałem to za konieczne i oczywiście zawsze to musiało mieć jakiś cel. Goście zaczęli wychodzić z dorożek. Mężczyznom podawałem rękę, a kobietom kłaniałem się, wymieniałem stosowne uprzejmości, całowałem ich dłonie i gestem zapraszałem wszystkich do środka. Z odgłosów dochodzących z wewnątrz doszedłem do wniosku, że muzycy wzięli się już do roboty.
Na zewnątrz stałem jeszcze jakieś pół godziny, aż w końcu nadjechał oczekiwany przeze mnie powóz. Powóz Rossiniego. Pierwsza wysiadła jej matka. Ubrana była w najmodniejszy krój sukni, który może i byłby ładny, gdyby nie złoto i klejnoty, którymi stara matrona obwiesiła swe ciało. Nadawało jej to zbyt wielkiego przepychu i dla mojego wzroku nie był to zbyt przyjemny widok. Jednak wynagrodziła mi go Adelin. Ubrana w długą, prostą, kremową suknię, przywodziła mi na myśl księżyc w ciemną, bezgwieździsta noc. Niebieskie kwiatki wplecione w jej długie, kręcone, blond włosy, dodawały jej jeszcze większego uroku. Nie umknął oczywiście mojej uwadze fakt, że Rossiniego nie było. Czyli zrozumiał. Byłem naprawdę pełen podziwu dla tego człowieka. Czyżby zaczął używać szarych komórek? Nie na pewno nie. Po prostu się bał – jakże inaczej.
- Pani. –Skłoniłem się i ująłem jej dłoń, składając na niej pocałunek. Przeniosłem wzrok na Adelin i powtórzyłem rytuał. Zanotowałem z zadowoleniem , że zadrżała.
- Jesteśmy wdzięczne za zaproszenie na przyjęcie. – Rzekła matrona ze chciwością wpatrując się w moją posiadłość.
- Nie, to ja jestem wdzięczny za przybycie, dzięki waszej obecności nic nie jest wstanie przyćmić tego balu.
Obie zarumieniły się, lecz tylko Adelin spuściła wzrok. Jej matka – Lady Samantha Rossini taksowała mnie pożądliwym spojrzeniem.
Na mojej twarzy pojawił się nonszalancki uśmiech. Podszedłem do niej nieco bliżej i głęboko zacząłem patrzeć w jej oczy. Widziałem jak na twarzy zaczęły wykwitać rumieńce. Zauważyłem jak przygryza wargę, a przede wszystkim usłyszałem jej przyśpieszone bicie serca – to mi wystarczyło.
- Przywodzi mi pani na myśl pewien kwiat, który znalazłem z Azji. Nosi nazwę „Lori wysmukły” i ręczę moją dumą, że ktoś go tak nazwał na pani cześć.
Samantha zrobiła się czerwona jak piwonia. Rozwinęła wachlarz i delikatnie się nim wachlując odparła.
- Co też pan takiego opowiada? No już, skończmy te dyskusje zimno się robi. Czy zaprosi nas pan do środka?
- Ależ oczywiście! – Podstawiłem obu kobietą ramiona. - Więc chodźmy. – I ruszyliśmy w stronę wejścia.
Ta kobieta była żałosna. W duchu śmiałem się z niej. Ciekawiło mnie, jaka będzie jej reakcja, kiedy dowie się czym jest owy „kwiat”. A dowie się na pewno. Parsknąłem śmiechem. Więc grę czas zacząć.

Na salę wszedłem z niemałym opóźnieniem. Ledwo przekroczyłem jej próg, a otoczył mnie wianuszek gości.
- Dziękuję za zaproszenie Lordzie!
- Oh, jakże tu cudownie!
- Cóż za muzyka!

Potrząsnąłem głową i krótko, acz uprzejmie odpowiedziałem na pytania. Fala głosów o mało nie wyprowadziła mnie z równowagi. Zostawiłem gości i ruszyłem do stolika z napojami.
Już miałem nalać sobie picia i odejść, kiedy poczułem czyjąś dłoń na ramieniu.
Odwróciłem głowę i wtedy usłyszałem jej myśli.
- Cóż, za przystojny mężczyzna. Bogaty. Będzie bardzo ciekawie, kiedy go uwiodę.
Zadziałało to na mnie jak płachta na byka.
Oparłem się o stół i uśmiechnąłem.
¬- Oh…
- Wybaczy panienka, ale chyba nigdy wcześniej się nie spotkaliśmy. Jestem Armend. – Pochyliłem się by ucałować jej dłoń.
- Lady Sofia Beatrice Rosalynde Anne Therese Howard.
- Miło mi. – Uśmiechnąłem się leniwie.
- Mi również, czy zaprosi mnie pan do tańca, czy mam już nie robić sobie nadziei? – Rzuciła mi kokietujące spojrzenie.
- Miód, chociaż słodki, nadmiarem słodyczy może stłumić apetyt i sprowadzić mdłości. Pani wybaczy –skłoniłem się i zostawiłem Sofię Wieloimienną z otwartymi ustami, i nieregularnie pulsującą żyłą na skroni. Nie mogłem powstrzymać się od triumfalnego uśmiechu. Zapowiada się ciekawie. Zamknąłem oczy.

Długie jedwabne suknie. Poświata dużego, srebrzystego księżyca opadała na zakryte maskami ludzkie twarze. Kobiety, mężczyźni wirujący naokoło dużej, wyłożonej zimnymi, białymi kaflami sali, tworzyli krąg wirujących postaci. Maski, wszędzie te przeklęte maski z wymalowanymi smutnymi bądź wesołymi minami. Wszystkie takie same, a każda inna. Każdy obrót prezentował inną twarz, inną posturę, inny wygląd. Każda sekunda wydawała się dłużyć niemiłosiernie. Mała dziewczynka klęcząca na środku sali, obracała raz po raz głowę to w lewo to w prawo, mając nadzieję na odnalezienie się wśród tych nic jej nie mówiących postaci. Czuła chłód, przerażający chłód. Dreszcze strachu zaczęły przechodzić jej małymi kroczkami po karku. Uśmiech jeszcze przed chwilą tak szczery wymalowany na twarzyczce, po woli zmieniał się w strach, przerażenie, aż w końcu ból.
Długie blond włosy przykleiły się do jej mokrej od łez twarzy. Palce zimne niczym lód, powoli zaczynały się trząść. Postacie nie przestawały wirować. Ciche szepty, śmiechy i złośliwe uwagi docierały do dziewczynki z podwojoną siłą. Głosy przesuwających obcasów wirowały wokół przerażonej i osamotnionej postaci, znajdującej się w kręgu otaczających ją ludzi. Grzmot. Krzyk. Przerażenie. Ogromna błyskawica przecięła niebo trafiając w jedno z drzew, znajdujących się koło ogromnej szyby wpuszczającej światło do sali. Iskry, ogień i gałęzie wpadły niczym huragan do zamku, niszcząc wokoło wszystko co stanęło mu na drodze. Dziewczynka klęcząca na środku uniosła triumfalnie ręce w górę i zaczęła zanosić się histerycznym śmiechem. Ludzie zamarli. Kilku strażników podbiegło do niej i patrząc na nią z obrzydzeniem, a zarazem strachem, związało i niczym psa wywlokło w stronę wyjścia. Nagle wszystko ucichło. Burza ustała. Ludzie znowu się śmiali. Znowu drwili i za maskami chowali twarze. Wtedy Elizabeth podeszła do dziewczynki i chwyciła ją w swe ramiona, nie bacząc na przestraszonych ludzi…

- Ugh! – Był to jedyny odgłos jaki byłem w stanie z siebie w tej chwili wydać. – Co to miało być?! – Krzyczały moje myśli i ciało. Szklanka z ponczem, którą trzymałem w dłoni rozbiła się pod moimi stopami, a ja na chwilę zupełnie straciłem orientację. Nie słyszałem nic, poza swoimi myślami, nie widziałem nic, poza resztkami wizji rozpadającymi się w moim umyśle, podobnie jak szklanka w mojej dłoni.
- Poncz smakował?
Odwróciłem się i właśnie wtedy to poczułem. Przede mną stała istota, wyglądem przypominająca człowieka, ale w rzeczywistości nim nie będąca. Nie, to stanowczo nie mógł być człowiek. W żadnym wypadku nie emanowałaby z niego, aż taka moc.
- Kim jesteś?
Zrobiłem krok w tył, p[przygotowując się do skoku.
- Ephrayim. – Bynajmniej jego imię mnie nie uspokoiło. – Nie musisz się mnie obawiać. – Dodał, jakby w nadziei, że uśpi moją czujność.
- Nie widziałem jak wchodzisz. – Powiedziałem, powoli odczuwając, że znów zaczynam panować nad sytuacją, a przede wszystkim nad sobą.
- Podobnie jak większość osób nie widzi kim naprawdę jesteś.
Chwyciłem go za bark. Uśmiechnąłem się na widok grymasu pojawiającego się na jego twarzy. Z boku wyglądali jak dobrzy znajomi, a to było najważniejsze - jeśli chodzi o pozory.
- Kim jesteś? – Powtórzyłem, minimalnie wzmacniając uścisk.
Już chciałem go wyprowadzić na dwór, kiedy zaczęła mnie opuszczać siła. Zanim w zupełności straciłem kontakt ze swym ciałem usłyszałem słowa:
- Athisis jest jak narkotyk. Po jego wypiciu najpierw ma się wizję, a potem traci się panowanie nad swym umysłem - na godzinę. Przepraszam, inaczej nie moglibyśmy na spokojnie porozmawiać.

***
Tydzień wcześniej
- Nazywam się Emanuel Cartte, mam dwadzieścia osiem lat i pracuję dla pana.
Oparłem podbródek na dłoni i wpatrywałem się w niego. Po prostu. Minione lata nauczyły mnie, że aby więcej się dowiedzieć, niekoniecznie trzeba mówić. Czasem wystarczy tylko patrzeć. Głęboko, natarczywie, z minimalną iskierką groźby, aby wywołać w odbiorcy respekt. Więc patrzyłem. Starałem się wzrokiem przebić, tę szklaną kulę, otaczającą każdą śmiertelną istotę i zmusić jej podświadomość do współpracy ze mną. To nie jest tak, że słyszałem wszystkie ich myśli. Miałem do nich dostęp tylko wtedy, kiedy ich emocje przypominały huragan rozpętany, podczas burzy na morzu. Wtedy ich „powłoki” były osłabione, bądź znikały co pozwalało memu wampirzemu zmysłowi przenikać ich umysły i dowiadywać się rzeczy, do których na co dzień nie miałem dostępu.
- Pochodzę, a raczej pochodziłem z arystokracji – dodał po chwili wahania.
- Dalej, proszę.
- Moja matka, zdradziła mego ojca, co spowodowało, że zostałem… - zawahał się.
- Zostałeś, co?
- Wydziedziczony.
Nie musiałem go pytać o powód. Jasnym było, że podważono jego pochodzenie, co musiało być łatwe, zważając na to, iż nie ma sposobu na dowiedzenie się, kim tak naprawdę był jego ojcem.
- Co z twoją matką?
Przez twarz mężczyzny przebiegł grymas bólu. Widziałem jak jego policzki nabrały barwy czerwieni, a oczy delikatnie zaszły łzami, które dumnie powstrzymał. Wszystko to trwało nie dłużej niż pięć sekund. Jednak ja, widziałem. Po chwili spojrzał na mnie. Na jego twarzy nie było już smutku, zażenowania, czy bólu. Tylko duma. Wypisana w jego oczach, sposobie ułożenia rąk, zaciętych wargach i wysoko podniesionym podbródku. Cała jego postura sprawiła, że nawet ja byłem z niego dumny.
- Potrzebuje czasu – odparł pewnie. – Co prawda minęły już trzy lata, ale pewnych przyzwyczajeń nie da się tak łatwo zmienić, pan wie chyba o tym najlepiej. – Uśmiechnął się delikatnie.
Jego zachowanie zakrawało na bezczelność, jednak nie mogłem zarzucić jego słowom nieprawdy. Tak, mój nocny tryb życia mógł być dla niego przyzwyczajeniem, które ciężko zmienić. Pokiwałem głową w zadumie. Przydałby mi się ktoś taki. Nie służący, lecz partner w mym nieśmiertelnym życiu. Jednak czy to był dobry pomysł? Od czasu stworzenia Elizabeth, poprzysiągłem sobie, że już nigdy nie stworzę wampira. Jednak … Oh, tak. Ta myśl kusiła. Była silna, natrętna i uciążliwa, lecz nie zmieniało to tego, że była pociągającą. Wyciągnąłem cygaro i podpaliłem je. Tak, to było coś czego potrzebowałem.
- Czyli jesteś martwy – szepnąłem.
- Przepraszam, dobrze usłyszałem? – Spytał z wahaniem.
- Najwyraźniej. – Odparłem tonem, jakby jakiś dzieciak zawracał mi głowę.
- Dlaczego tak pan uważa?- Nie był przestraszony. Po prostu zapytał.
- Masz do utrzymania kobietę, która jak wnioskuję z tego co powiedziałeś, nie potrafi ograniczyć wydatków. Pracujesz tutaj jako lokaj od trzech lat, a twoja sytuacja finansowa nie uległa żadnej zmianie. Jesteś trupem.
Zmrużył oczy i przekrzywił głowę. Wyglądało to nawet zabawnie.
- Nie będę wnikać skąd wyciągnął pan takie wnioski, choć niemożliwym jest, aby zostały wyciągnięte z informacji, które panu przekazałem. Myślę, że nie było dobrym pomysłem, abym tu pracował – podniósł się i skinął w moją stronę głową. – Pozwoli pan.
- Poczekaj!
Zatrzymał się i odwrócił głowę w moim kierunku czekając na to co miałem mu do powiedzenia. A miałem dużo. W tamtej chwili jeszcze nie miałem pojęcia co zrobić, jednak w takich sytuacjach zdawałem się po prostu na mój niezawodny instynkt.
- Kto wie, że tu pracujesz?
Zachowanie Emanuela zmieniło się diametralnie.
- Oczywiście, że nikt. I mam nadzieję, że tak zostanie.
Również wstałem, musiałem rozegrać to perfekcyjnie.
- Co sądzisz o tym, że przygarnę ciebie i twoją matkę pod swój dach oraz uznam was?
- Nie przyjmujemy jałmużny. – To było to! Usłyszałem w jego głosie wahanie.
- Nie sądzę, aby przyjęcie do rodziny było formą jałmużny. Chcesz mnie obrazić? – Moja brew celowo, acz niebezpiecznie powędrowała ku górze.
- Czego chcesz w zamian?
- Wiem jak dumnym jesteś człowiekiem, więc uznajmy, że przyjmę cię bo bardzo mi na tym zależy, dla tego to ja zapytam. Czego ty byś chciał?
Na jego twarzy po raz pierwszy pojawiło się prawdziwe zdziwienie.
- Ja? Czego ja chce? Naprawdę mogę powiedzieć czego ja chcę w zamian za to, że wstąpię do Twej rodziny?
- Masz moje słowo.
Widziałem jak się zastanawia. Po chwili spojrzał na mnie niepewnie i rzekł.
- Chcę w przyszłości dostać od ciebie to, co będzie dla ciebie bardzo ważne, ale jednocześnie najmniej potrzebne w jakiejś sytuacji bez wyjścia i jeśli uznam to za stosowne to mogę domagać się, tego wcześniej, zanim owa sytuacja nastąpi, jednak zaraz przed.
Zamyśliłem się chwilę. Bardzo, ale to bardzo skomplikowane życzenie. Myślał pewnie o tym, że w przyszłości chciałby dostać wszystkie majątki, a na łożu śmierci i tak nie byłyby mi potrzebne. Pokiwałem w zadumie głową i wzruszyłem ramionami.
- Dobrze, zgadzam się.
- Jest jeszcze jeden warunek. – Uśmiechnął się wesoło.
Westchnąłem zrezygnowany.
- Jaki?
- Musisz przypieczętować ze mną przysięgę, krwią.
Uniosłem zdziwiony brwi.
- Krwią? Dlaczego akurat krwią?
- W historii moich przodków Mossati, istniało niegdyś przekonanie, że krew jest najczystszą i najprawdziwszą formą człowieczeństwa, nieskażoną kłamstwem i chęcią złamania słowa. Oddawano rytuały zawsze ściśle związane z krwią i przestrzegano zasad, które niestety już dawno poszły w niepamięć.
- Co jeśli mimo złożonej przysięgi, nie spełniło się jej warunków?
- Śmierć.
Uśmiechnąłem się. Już od wieków wiadomym było i dla rasy wampirów i ludzi, że takie przysięgi nie miały żadnej siły, a nawet jeżeli, to śmierć nie była czymś czego bym się obawiał. Skinąłem w głową.
- Dobrze. Jak chcesz, aby to wyglądało?
Emanuel najwyraźniej się ucieszył. Wyjął ze spodni mały, ostry nóż i przeciął nadgarstek, podał mi go.
- Zrób to samo.
Już po chwili nasze dłonie zostały połączone w krwawym uścisku i unoszącym się nad nami zapachu śmierci.

***
Siedziałem tam, na murawie. Blisko olbrzymiego posągu wyrzeźbionego z marmuru, wyglądem przypominającego Anioła. Anioła Śmierci. Widziałem jego twarz idealnie wyrytą w kamieniu. Wyraźnie zaznaczone oczy, usta i nos. Jednak najbardziej przyciągały uwagę zęby. W żadnym wypadku nie przypominały moich. Były o wiele za długie i grubsze, lecz wywoływały we mnie dreszcz emocji, którego wtedy – będąc w stanie otępienia – nie potrafiłem prawidłowo zidentyfikować. Obok posągu znajdowało się drzewo. Nie wiem dlaczego, ale miałem wrażenie, że jego liście palą się niebieskim ogniem – palą, nie spalają.
- Spójrz na mnie, proszę. – Jakby z daleka dobiegł mnie cichy, spokojny i miły dla ucha głos. Gdzieś w środku coś krzyczało – Nie! Nie zrobię tego! – Jednak mimo, iż ciało należało do mnie, nie słuchało mnie. Poczułem jak niewidzialna ręka obraca mą głowę. Mój wzrok padł na wysokiego, blondwłosego mężczyznę, o nieskazitelnie niebieskich oczach. Zamknąłem na chwilę oczy, aby postarać się opanować zawroty głowy. Wtedy poczułem jego dłoń na policzku. Ciarki podniecenia przeszły mi po karku, zatrzymując się na końcówkach palców u dłoni. Pewnie nigdy nie zostaliście porażeni przez piorun, ale jeżeli tak, to owo uczucie było bardzo podobne, tylko pozbawione bólu, a zastąpione przyjemnością.
Otworzyłem oczy, a z mojego gardła wydobyło się ciche, przerywane warczenie. Mężczyzna natychmiast wziął dłoń. Najwyraźniej odzyskiwałem ciało. Już po chwili istota potwierdziła moje przypuszczenia.
- Mam mało czasu. Postaraj się skupić na moich słowach – zerknął na mnie jakby w oczekiwaniu na potwierdzenie, czego oczywiście się nie doczekał. – Na imię mam Ephrayim i jestem alchemikiem. Moja rodzina zajmuję się od stuleci tejże dziedziną, a ja zostałem wysłany do ciebie, aby spłacić dług.
- Jaki dług? – Zapytałem kiedy poczułem, że niewidzialna siła uwolniła moje gardło.
- Sześćdziesiąt trzy lata temu, uratowałeś od śmierci pewną kobietę, miała na imię Servina i była moją krewną.
- Przez przypadek.
Zauważyłem jak jego twarz się zmienia i wypełnia ją duma. Jęknąłem. Duma, duma, duma. Ciągle ta przeklęta duma. Czy ktoś gdzieś tam uznał, że trzeba do mnie wysyłać ludzi wypełnionych po czubki włosów tą cechą, aby sam jej nabrał? Jeszcze czego. Prędzej usmaże się w piekle.
- Szukamy cię od ponad pięćdziesięciu lat. Szanowna Servina już nie żyje, ale spuścizna, którą zostawiła po sobie, wymaga, abyśmy spłacili dług. Mamy dla ciebie informacje, oraz mały podarunek, który pozwoli uwolnić nasz ród od długu zaciągniętego przez Servinę.
- Jakie możecie mieć informacje, których ja mógłby już nie posiadać? – Przez mój głos przebiegła pogarda, co natychmiast sprawiło, że uścisk na gardle wzmocnił się ze zdwojoną siłą. Zakrztusiłem się.
- Jesteś w zagrożeniu.
- Nikt … nie jest dla mnie… zagrożeniem. – Wycharczałem przez zaciśnięte zęby.
- Nie obchodzi nas twoje zdanie. Przedstawiciele podjęli decyzję, mają zamiar cię zniszczyć.
- Czym niby miałbym zawinić Przedstawicielom? – Mimo, iż mój ton był nonszalancki, to w sercu zagościł niepokój. Przedstawiciele, nie byli kimś z kim chciałbym zadzierać.
- Elizabeth.
Tym razem to nie niewidoczna dłoń ścisnęła me gardło, lecz gula. Nie dowierzałem w to co mówił ten pyszałek, który myślał, że może mieć władze nad nim – wampirem. Nie, mimo, że nie rozstał się z Elizą w zbyt dobrych stosunkach, to nie zrobiłaby by mu czegoś takiego. Wiedział, że przemiana w wampira, bez zgody drugiej strony, kończy się karą śmierci, ale nie… nie zrobiłaby tego. Wtedy w mojej głowie usłyszałem cichy głosik, dziwnie przypominający głos Ephrayim’a: - Nie uważasz, że nazywanie rozstania się z Elizabeth w niezbyt dobrych stosunkach, jest małym niedomówieniem?
- Jakim prawem czytasz mi w myślach! – krzyknąłem.
- Wybacz, ale inaczej nie mógłbym liczyć na twoją szczerość. To nie potrwa długo. Za jakieś pięć minut odzyskasz sprawność nad całym ciałem i umysłem.
- Świetnie. Jest to szczyt moich marzeń. Wspominałeś o jakimś podarunku, od waszego …
- Rodu. Naszego rodu. Otóż jestem nim ja.
Zacząłem się śmiać. On? Naprawdę on miał mi pomóc? Zakładając oczywiście, że miał mi w ogóle w czym pomagać. Ale dobrze na razie, nie muszę udzielać żadnej odpowiedzi.
- W czym niby miałbyś mi się przydać?
- Sam widzisz, czego potrafię dokonać.
- Jeśli myślisz, że twoje eliksirki mogą pomóc, w przeciwstawieniu się Przedstawicielom, to albo jesteś tak głupi, albo naiwny, co w moim mniemaniu sprowadza się do tego samego.
- Sądzisz, że alchemia sprowadza się tylko do … jak je nazwałeś? Eliksirków?
Zamyśliłem się. Nie, oczywiście, że nie. Jednak nie sądzę, aby ten podlotek posiadł takie umiejętności w tej dziedzinie, co Starożytni, nad którymi Przedstawiciele nigdy nie mieli żadnej władzy.
- Jestem straszy od ciebie. Byłem mentorem Serviny i wielu, wielu innych. – Odparł, znów podsłuchując moje myśli.
- Możesz mi to udowodnić?
- Nie odczuwam takiej potrzeby. Nikt nie ma nade mną władzy i nie będę nikomu nic udowadniać. Twoja sprawa czy mi uwierzysz, czy nie.
Uwierzyłem. Zmierzyłem go po raz setny wzrokiem i zadałem ostatnie pytanie.
- Jaką mam pewność, że nie będziesz chciał mnie otruć?
- Masz na myśli zabicie cię?
Skinąłem głową.
- Miałem już okazję. Odpowiedz sobie sam.

1027 wyświetleń
5 tekstów
0 obserwujących
Nikt jeszcze nie skomentował tego tekstu. Bądź pierwszy!