Menu
Gildia Pióra na Patronite

Rozdział 1 - gdy następuje mroczna pełnia księżyca...

minimum

minimum

Mei-li siedziała w swoim fotelu przy kominku wertując dokładnie księgę zaklęć. Była trochę poniszczona, to prawda, ale zawierała w sobie tyle czarów, przeciw zaklęć, uroków i tyle magii, że nawet największy i najzwyczajniejszy czarodziej nie spamiętałby ich wszystkich. No, może oprócz Myrdina, Wielkiego Czarodzieja, jakim go nazywano. Zamieszkiwał północną część zamku i dbał o bezpieczeństwa całej wioski. Zasługiwał na to miano. Mieszkańcy uwielbiali Go za jego honor, męstwo ale także poczucie humoru, które towarzyszyło Mu na każdym kroku. Nikomu nawet nie przyszło do głowy równać się z Nim. Jedyną osobą, która zdecydowała się to zrobić była właśnie Mei-li. Po dziesięciu latach praktyk u swoich mistrzów nauczyła się dostatecznie dużo, aby wyzwać Wielkiego Czarodzieja. Dziesięć lat temu, jak wynikało z przepowiedni ojca – stała się mścicielką.

Mei-li wyjrzała za okno.
Na czarnym niebie wysoko nad ziemią malował się idealnie okrągły księżyc. Przerzuciła dwie strony książki i zatrzymała wzrok na tytule rozdziału.

Gobliny. Jak radzić sobie z nimi podczas pełni księżyca?
„ … gobliny podczas pełni księżyca osiągają rozmiary przekraczające nawet trzy metry wysokości. Zmieniają się także psychicznie – ich zachowania stanowczo odbiega od rzeczywistego, nawet, jeśli jest to nam bardzo bliski goblin. Jeżeli czarodziej posiada własnego, powinien go za wszelką cenę chronić od oślepiającego blasku księżyca podczas pełni, bowiem to stworzenie może nie rozpoznać nawet własnego pana…”

Mei-li posiadała goblina. Był nim niejaki Gobbo zamieszkujący dolne części jej spiżarni. Co jakiś czas w tajemniczych okolicznościach ginęło z dużego słoja kilka karaluchów, ale Mei-li była ostatnio tak zajęta, że nawet tego nie zauważyła. Goblin bywał bardzo pożytecznym stworzeniem. Dostarczał wszystkie paczki, przesyłki i wiadomości od wrogów, uczniów lub (choć rzadko) przyjaciół.

Mei-li tymczasem zaopatrzona w swą magiczna księgę i Amulet Mścicielek wyszła nad Mokradła Morram.

Powietrze było zadziwiająco suche i ciepłe. Mei-li szła wolno po śliskiej trawie, omijając mech i kamienie nim obrośnięte.

Każda Mścicielka miała w zwyczaju i było to jej obowiązkiem, wyjść w pełnię i odprawić pięciogodzinne prośby o sprawiedliwe karanie grzeszników, żebraków i nędznych złodziei. Poza tym, tej nocy mijało dokładnie dziesięć lat od nadania jej miana Hermii, czyli matki wszystkich mścicielek i skrzydlatych stworzeń. Mei-li ubrana była w swoją długą, jedwabną sukienkę obszywaną elficką tkaniną na której nadal widniały słowa przepowiedni.

Niedaleko, wokół kamiennego posągu pewnej mścicielki z IX wieku stały już dwie sąsiadki Mei-li, czekając na nią. Były znacznie starsze. Na ich głowach wokół brązowych i lśniących dało się też ujrzeć siwe pasma włosów. Ich twarze zdobiły już niemałe ilości zmarszczek śmiesznie rozciągniętych wokół czerwonych oczu i czarnych, jak ta dzisiejsza noc – źrenic.
Sally podeszła do niej.
- Witaj, Mei-li. Przygotowałaś się? Przyniosłyśmy księgi i pióro z feniksa, którym masz podpisać te akty…
- Wy to zróbcie – odpowiedziała
Nie była miła dla innych mścicielek. Nawet tych, do których powinna odnosić się z szacunkiem między innymi z powodu wieku.
- My nie możemy. Musi to wypisać Hermia, królowa wszystkich…
- … mścicielek. Tak, wiem. Dobrze, już dobrze, podpiszę i jeszcze dzisiaj pójdę z tym do naszego Czarodzieja Najwyższego.
- Pójdziesz do Myrdina? Przecież…
- Tak, pójdę. – widząc przestraszoną minę Sally, dodała – ja się go nie boję. Też nam mnóstwo czarów, uczyłam się u każdego kolejnego Czarodzieja Najwyższego. Dobra, zaczynajmy już te obrzędy. Koleżanka Sally nie odzywając się przedtem ani słowem stanęła przy nich i rzekła:

- Rozstąpcie się chmury i wichry, rozstąpcie się morza i oceany. Ukażcie nam tych, co nie zasługują i nie są godziwi życia na ziemi. Zostawcie ich nam, albo zabierzcie stąd nie zważając na żale i rozpacze, na łzy i smutek…

Była to niejaka Kirke, pośredniczka i zabójczyni. Miała za sobą tyle morderstw, śmierci i zabójstw, że nie jeden człowiek zastanawiał się już czy ma serce i kiedykolwiek czuła się szczęśliwa z czegoś prócz pozbawiania życia kolejnego ludzkiego istnienia. Znali ją wszyscy. Dzieci, dorośli, ci magiczni i ci, którzy w tą magię nigdy nie wierzyli. Ale wierzyli w skrzydlatą zabójczyni, zwaną Kirke.

Obrzędy dalej kontynuowała Mei-li. Z minuty na minutę, z godziny na godzinę czarne niebo ustawało powoli ukazując na oczątku gęstą, białą mgłę, potem niebo przybrało kolor szary, w końcu koło godziny czwartek na jasnoniebieski. Słońce powoli wzbijało się ku górze, lecz jakby wolniej niż zawsze. Oślepiało wszystkich swoimi jasnymi promieniami, zwłaszcza Mei-li, która nienawidziła światła. Wolała życie w domu, przy szczelnie zasłoniętych, zabitych gwoźdźmi okiennicach, pogrążając się w mroku i magii. Kiedy było to konieczne zapalała jedną z owych, pamiątkowych świec, które przed laty otrzymała w prezencie od Sally.

Była już tym wszystkim potwornie zmęczona. Gdyby ktoś zaproponował jej ponowne dzieciństwo lub teraźniejszość, bez namysłu cofnęła by się w lata dziecięce: czas, w którym nie musiała znać słowa „odpowiedzialność”, bo mało ją to obchodziło; okres dorastania, gdzie nie cierpiała z braku przyjaciół, wręcz przeciwnie – prawie wszyscy z niezwykłej szkoły, do której chodziła jedli jej z ręki.

A teraz?
Ni z tego ni z owego straciła kontakt ze wszystkimi oprócz Sally. Po kilku latach oswoiła się z myślą, że pewnie wszyscy uwierzyli w jej rychłą śmierć. Pozostawienie starego, choć ciekawego świata i zastąpienie go nudną, ale pełną niespodzianek, ludzką egzystencją. A to wszystko przez Kyvar’a i jego śmiercionośne zaklęcie. Kto nie dałby wiary??

Niebo przybierało kolor coraz to głębszego błękitu.
Nastąpił koniec obrzędów.

1796 wyświetleń
17 tekstów
1 obserwujący
Nikt jeszcze nie skomentował tego tekstu. Bądź pierwszy!