Menu
Gildia Pióra na Patronite

* ` guz **

~ Anioł ~

~ Anioł ~

Krzyk, przeraźliwy płacz i szybko bijące serce…
Wyrok na swoje życie przyjęła panicznie. Lekarze dawali jej góra sześć miesięcy i żadnej szansy na wyzdrowienie. Okazało się, że Bella ma Guza Mózgu… Cały świat zawalił się Jej w sekundzie… Marzenia o rodzinie, dziecku stały się teraz czymś w ogóle nieosiągalnym.
Głowa bolała ją często i już od dawna. Brała leki, coraz więcej i częściej. Na początku jej pomagały, potem łykała je już tylko z przyzwyczajenia, bo piorunujący ból nie ustępował. Nie pamiętała, ile nocy nie przespała, ile razy ukrywała atak bólu przed chłopakiem i przyjaciółką. Do lekarza poszła dopiero, gdy po raz któryś w przeciągu kilkunastu tygodni zemdlała.
Krótko po tym trafiła do szpitala onkologicznego. Guz był na tyle duży, że żaden z chirurgów nie odważył się na przeprowadzenie operacji. Skazali ją na powolne umieranie w szpitalu. Karmili ją lekami, poddawali chemioterapię tylko po to, aby przedłużyć jej tragiczny epilog. Na początku jeszcze nie było źle. Trochę leżała, trochę chodziła po oddziale. Rozmawiała z innymi, podobnymi jej przypadkami. Jeszcze odnajdywała w sobie na tyle siły, by pocieszać innych. Pogodziła się z własnym przeznaczeniem; nie spodziewała się tylko, że to, co najgorsze dopiero ma nadejść.
Gdy straciła przytomność po raz pierwszy, myślała, że to już śmierć. Inaczej ją sobie wyobrażała. Miała długo spadać w dół, a potem w pewnym momencie ujrzeć jasne światło, którym będzie Bóg. Tu widziała niekończącą się ciemność. Jasność nie nadchodziła. A kiedy otworzyła oczy, zamiast Boga, ujrzała twarz pielęgniarki. „A więc jestem? Więc żyję? Nie umarłam?” – spytała z cieniem rozczarowania w głosie. Pielęgniarka przytaknęła z uśmiechem. Nie uwierzyła jej. Dłonią przeciągnęła sobie po twarzy. To były naprzemienne dwa stany jej świadomości. Pierwszy, rzeczywisty, z każdym swoim nowym nadejściem potęgowany coraz większym bólem, bezsilnością wobec cierpienia, w którym każda jednostka czasu jej trwania zdawała się jej nie kończyć. I ten drugi, wolny od uciążliwości fizycznego bólu, ten nierealny, będący poza nią, a jednak wewnątrz; stan braku przytomności, gdy wszystko, co czuła i co przeżywała, działo się nie w danej chwili, ale gdzieś w przyszłości. Nie wiedziała w jaki sposób oba te stany następują po sobie. To nie działo się w żaden rutynowy sposób. Jednego dnia traciła przytomność kilka razy, drugiego całą wieczność wiła się w bólu, którego nie potrafiło już nic uśmierzyć. Nie umiała przewidzieć rozwoju sytuacji. Gdy budziła się rano, o ile mogła spać, z niepokojem czekała każdej następnej minuty.
Jeszcze na początku bała się tych utrat przytomności. Z czasem jednak przywykła do nich, pokochała je. To były jedyne chwile wytchnienia od męczącego bólu. Brak świadomości cierpienia był jednak brakiem świadomości trwania.
Ból przypomniał jej wszystko po kolei. Pierwsze uniesienia, pierwszą miłość, rozstanie, nowe uczucie. I zawsze chciała powtórzenia tych zdarzeń, zawsze mówiła „Tak”.
Wróciła do chwili kiedy pierwszy raz zakochała się w tamtym przystojnym chłopcu o błękitnych oczach, po raz pierwszy poczuła jego dotyk na swoim ramieniu, po raz pierwszy go całowała, aż przeszły ją dreszcze.

Jeszcze wtedy nie przypuszczała, że zobaczy wówczas siebie jak mdleje, jak upada. A dalej wszystko potoczyło się już szybko, aż przeszłość i teraźniejszość stały się równoczesnością. Widziała siebie nieruchomą na szpitalnym łóżku, nieprzytomną, pozbawioną znamion życia...
Śmierć z choroby była końcem życia, Jej wspaniałego życia…

2116 wyświetleń
41 tekstów
3 obserwujących
Nikt jeszcze nie skomentował tego tekstu. Bądź pierwszy!