Menu
Gildia Pióra na Patronite

mam na imię Ignacy.

Wilkowaty

Wilkowaty

Cześć.
Chciałbym wam opowiedzieć swoją historię. Całkiem wysoce prawdopodobne, że z taką akurat jeszcze się nie spotkaliście. Ale w sumie. Kogo dziś obchodzą takie rzeczy. Nie chcesz to nie czytaj. Nie wiem jak się urodziłem. Ani kiedy. Niewiele mam zmysłów więc zbyt barwne to również nie będzie. I generalnie co was to może obchodzić?
Świadomość dostałem w momencie, w którym musiałem istnieć już jakąś chwilę. Wzięto mnie z półki na której stało bardzo wiele takich jak ja. W swej istocie i przeznaczeniu bardzo podobni do mnie, chociaż różniliśmy się kolorami to czułem,że to była moja rodzina. Czy również byli obdarzeni świadomością? Nie wiem. Nie rozmawialiśmy ze sobą. Widziałem ich takich samych stojących w równo ustawionych rzędach. Świat był płaski i nic nie znaczący. Nie miało żadnego znaczenia nic wcześniej, tak czułem chociaż co mogłem o tym myśleć skoro nie byłem świadomy?
- To będzie razem trzy pięćdziesiąt. –powiedział zmęczony kobiecy głos. Chwyciła mnie w pół swoją zgrabną ciepłą i miękką dłonią. Kochałem być obejmowany. Zrozumiałem to od razu w chwili gdy mnie dotknęła. Położyła mnie na drewnianym stole. Zadzwoniły miedziaki. Słowa pożegnania. I chwyciła mnie inna dłoń. Szorstka. Pachnąca tytoniem i alkoholem.Schowała do kieszeni. Było mi ciepło. Podobało mi się tutaj. Miałem kogoś kto się mną opiekował. Czasem ta dłoń wracała do mnie do kieszeni. Muskała mnie delikatnie. Poruszała moimi ruchomymi elementami. Czułem się dobrze.Uwielbiałem gdy to robiła. Ta dłoń. Chciałem dawać z siebie więcej. Było stać mnie na to. Usiedliśmy razem na ławce. Zapłonąłem żywym ogniem. Mężczyzna trzymał mnie w dłoniach. Palił papierosa. Był starym człowiekiem. Zmęczony wzrok omiatał swoich kompanów.Siedzieliśmy tak wiele dni. Nad brzegiem rzeki. Szum wody. Śmiechy. Beztroska.Pod namiotem. Polubiłem tych ludzi. Czy raczej polubiłbym ich gdybym tylko mógł.Trzymali się na uboczu. Wykluczeni przez całe społeczeństwo. Outsiderzy. Potem sytuacja się zmieniła. Towarzysze się wykruszyli. Nadeszła jesień. Dnie robiły się coraz chłodniejsze. Noce mroźne. Rzeka była skuta lodem.
Dawałem z siebie wszystko by im jakoś pomóc. Było tak bardzo zimno. Dopóki nie było alkoholu to jakoś sobie radziliśmy. Długie wieczory. Rozpalano mną ognisko. Czasem się zacinałem a czasem zgrabiałe dłonie mojego właściciela nie dawały już rady. Wtedy starałem się najmocniej. Potem pojawił się alkohol. Zamiast ogrzewać się mną to ogrzewał ich etanol. Zapomnieli o mnie. Byłem niepotrzebny. Niestety. Gdybym był człowiekiem to pewnie byłoby mi smutno. Byłem tylko narzędziem. Lichym obserwatorem jakiegoś tam skrawka rzeczywistości. Noc była zimna. Słyszałem odgłosy wymiotowania. Pijackie śpiewy. Mój właściciel chwiał się. Był już nieźle wstawiony. Byłem zły, bo chciałem żeby się zmienił. To miejsce w którym tkwiliśmy. Ono nie miało żadnych perspektyw. Całkiem bez sensu.
Wtedy upadł. Byłem tam. W kieszeni, Ciche stęknięcie starca w momencie w którym jego głowa zetknęła się z zimnym betonem.Butelka pękła. Tak samo jak łuk brwiowy mojego właściciela. Krew sączyła się powoli mieszając się z alkoholem. Starzec stracił przytomność. Czekałem na niego. Było tak bardzo zimno. Zaczął padać śnieg. Gdy ocknął się jego„przyjaciół” już nie było. Był tylko zimny chodnik. Śnieg. Ogromny ból głowy. W przebłysku zrozumienia mężczyzna pojął że może się jeszcze ogrzać. Przypomniał sobie o mnie. O swoim towarzyszu który go nie opuścił ani na sekundę. Że to nie musi być koniec. Wyjął mnie z kieszeni. W głowie mu szumiało. Było mu żal. Życie mu uciekło. Załamał się dawno temu i już się nie podniósł. Znalazł takich samych jak on. I czas tak upływał. Alkohol. Papierosy. Noclegi na dworcach. Kompletna beznadzieja. Złapał mnie mocno. Trzasnęło zippo. Tym razem nie zadziałałem. Może to z żalu do niego, a może po prostu skończył się gaz.Przepraszam.
Nie pamiętam ile tak razem siedzieliśmy.W końcu wypadłem z ręki starca i potoczyłem się po oblodzonym chodniku. Wpadłem po jakąś szczelinę. I tam już zostałem. Powoli się rozjaśniało. Obudził mnie głos kobiety.
- MÓJ BOŻE ON NIE ŻYJE – krzyknęła głośno.Zaczęła płakać. Potem niewiele pamiętam. Coś jakbym znów zapadał w sen.Błękitne światła. Syrena która ucichła zbyt szybko. Zimny wypruty z uczuć głos który stwierdził zgon. Ot kolejny bezdomny którego historii nie pozna już nikt.Dźwięk zamka błyskawicznego od czarnego foliowego worka. Bezimienna mało znacząca śmierć. Tragedia zamieciona pod dywan. Ulice uprzątnięte.Proletariacie możesz dalej dumnie robić swoje. Zwłoki na ulicach już nie niepokoją.
Leżałem tak długo. Było bardzo zimno.Śnieg zdążył mnie przysypać i stopnieć już porządnych kilka razy. Nie obchodziło mnie to. Byłem tak samo bezużyteczny jak wtedy na tej półce. I Wtedy.Ktoś mnie podniósł. Dużo młodsza dłoń.
- Będziesz się nazywał Ignacy. Powiedział sam do siebie. I pomimo tego, że nie miałem gazu, to schował mnie do kieszeni.
Całą resztę historii o mnie już znasz.

1167 wyświetleń
40 tekstów
2 obserwujących
  • Albert Jarus

    28 December 2013, 17:06

    ładnie i dobrze sie czyta, historia szybko wciąga :)

    od ryksza
  • Gaia

    26 December 2013, 22:31

    Ciekawa historia "ignis"
    Trochę intrygująca niewiadomą podmiotu, trochę znajoma obrazem ulicznego żywota tych zwyciężonych, a najbardziej przyciągająca refleksją - że niby ot tak - było sobie życie.... całkiem obok.
    Jeśli chodzi o formę - potoczyście napisane :)