OPOWIEŚĆ ZIMOWA CZ. 2
Ciepły południowy wiatr. Ale słońce przysłoniły ciężkie deszczowej natury chmurzyska. Nie przeszkodziło mi to, aby zaraz po siódmej rano wyjść na spacer nad Sołę do Wieprza. Była dzisiaj piękna. Nurt w kolorze szmaragdowym zachęcał do medytacji.
Wczoraj zaś popołudniu poszliśmy niedaleko w pola i na pewne stosunkowo niewysokie wzgórze, bo tylko czterysta pięćdziesiąt pięć metrów nad poziom morza się wznoszące, aby obserwować roztopi. Patrzyliśmy na dziesiątki małych strumyczków, które stworzyły się z topniejących zwałów śniegu. Woda płynęła łąkami w tunelach wydrążonych przez myszy w trawach i ziołach okrytych korzuchem śniegu. Płynęła w polach pomiędzy skibami głębokiej zimowej orki. Między skibami, oziminami, a miedzami. Wreszcie drogami polnymi utworzonej doraźnie strumyki żwawo gnały do najbliższych górskich potoków, których nurt przepełniał ich koryta z hukiem i przelewał się na łąki, tworząc płaszczyzny już cichych leniwych rozlewisk.
A teraz pora na mocną kawę. Kiedy będzie odpowiednio ostudzona dodam do niej miodu. Dzisiaj rzepakowego i takim będzie moje drugie śniadanie. Ponoć dużo energii i ogrom wyłącznie zdrowia. Trudno powiedzieć czy to prawda? Trudno, bo niestety w dzisiejszych czasach nie ma pewności, czy wyniki publikowanych badań w nawet najszacowniejszych pismach naukowych polegają na prawdzie, czy tylko potwierdzają punkt widzenia, którejś ze współczesnych ideologii.
Będę się delektował uczynionym przez siebie dla siebie napojem i poopowiadam dzisiaj co tam jeszcze działo się na piecu kaflowym w kuchni mojego rodzinnego domu, gdzieś w dolnośląskim lesie, w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Zatem stanowiska do gotowania były zrobione z fajerek, czyli metalowych pierścieni, które się ściągało, gdy na przykład potrzebny był mocniejszy ogień pod garnek, czy kocioł, aby szybciej zagotować wodę. Fajerki kupowało się na targowisku. U nas były targi w środę. Można je było kupić w tak zwanym sklepie żelaznym w mieście, w którym były wszystkie artykuły potrzebne w wiejskim domu i w wiejskim gospodarstwie. Trzecią opcją zakupu lub handlu wymiennego było nabycie tych fajerek u tak zwanego smotka lub też nazywano go szmaciarzem, czyli u szczególnego rodzaju komiwojażera, który do nas akurat zajeżdżał wozem ciągniętym przez konia. Z daleka krzyczał, że szmaty, jajka, miotły, czy tam pierze skupuje, co praktycznie polegało na wymianie tych towarów na właśnie fajerki, wiadra, koszyki, chochle, czy ubrania i dziesiątki innych rzeczy, które miał na wozie. Wóz był niesamowitym dziełem sztuki instalacyjnej. Towary były na wozie i pozawieszane na dziwnych konstrukcjach, że zwisały poza drewniane burty wozu i dzwoniły, że po tym poznawało się też, bo słychać było, że smotek nadjeżdża. A gdy przyjechał rozpoczynało się targowanie i przepychanki kobiet, aby wymienić swoje towary na co lepsze rzeczy, które miał na wozie szmaciarz.
A potem, w szóstym dniu każdego tygodnia - po piątku, ludzie się budzili i był najwspanialszy dzień tygodnia - sobota. Po południu na fajerki kaflowego pieca w kuchni kładziony był wielki kocioł z wodą, bo sobota była dniem kąpania się wszystkich domowników. W tamtych czasach kąpiel następowała tylko w tym jednym dniu tygodnia. Że strychu albo z płotu do kuchni była przynoszona ocynkowana wielka wanna, którą też czasem kupowali rodzice z wozu smotka, albo w sklepie żelaznym, czy od straganiarza na placu targowym w środę, czyli w kolokwialnie ujmując święto dyszla. Tutaj uczynię dygresję. Proszę sobie wyobrazić wnętrza tych małych autobusów ze Sanoka, czy "ogórków" z Jelcza, kiedy wieśniacy wracali z targu. To właściwie temat na osobną opowieść, bo wieża Babel na kołach powiedzieć, to naprawdę naprawdę nic tym określeniem nie zostało powiedziane. Powiem tylko - wyobraźcie sobie kobietę, która weszła do tego ciasnego autobusu z tą ocynkowaną balią. A przecież tych kobiet do tego autobusu wsiadło kilkadziesiąt.
Woda w kotle nagrzana, wanna postawiona na środku kuchni. Można było zacząć kąpanie. Nomen omen, wtedy nie mówiliśmy przez ą, tylko przez om, dopiero nauczycielki w szkole starały się nas przekonać do polszczyzny loterackiej, czy tam zgodnej z zasadami mowy polskiej, które wymyslili sobie poloniści i wciąż usiłują je narzucić Polakom, kalecząc mową oficjalną gwary, regionalizmy i setki enklaw lokalnej mowy. Każda globalizacja zabija indywidualne piękno. Przykre. Tragiczne. Pierwsze myły się dziewczyny lub ostatnie, w zależności od tego, czy szły na zabawę, czy tej soboty nie było zabawy w którejś z remiz strażackich w gminie. Przeważnie zawsze gdzieś była zabawa. Zabawa była po to, aby ostatecznie jak najszybciej wyjść za mąż. Potem rodzice kąpali nas chłopaków, czyli najmłodsze dzieci, a na końcu siebie. W kotle na piecu cały czas grzała się woda i była stopniowo dolewana do tej, która stygła w wannie w trakcie kolejnych pościeli. Po kąpieli kładziono nas spać, a siostry ruszały, jak to akurat mówią tutaj na Żywiecczyźnie na chyt, czyli wtedy ostatecznym celem było zostać żoną. Takie sobotnie kąpiele w obliczu codziennej ciężkiej pracy w gospodarstwie i w lesie, plus goniatyki po boiskach musiały i prowadziły do wykwitów wszawicy, świerzbu, a nawet do epidemii tyfusu. Ale inaczej się wtedy nie dało.
Kocioł z wodą wędrował też na rozgrzane do czerwoności fajerki kiedy przychodził czas na pranie. Nie pamiętam już ile razy w tygodniu mama robiła pranie. Była to katorżnicza robota do 1975 roku, bo do tego czasu w chałupie nie było elektryczności. Trochę tamte chwile pamiętam. To moczenie w wannie ubrań, potem ich gotowanie i pranie. Te wiecznie mamę bolące palce o tarki. Od pocierania ubrań o tarkę. Potem płukanie. Jedno, drugie. Wreszcie wspólnie wykręcaliśmy ciuchy, poszwy, prześcieradła. Rytuał krochmalenia. Prasowanie żelazkiem z duszą. Tamtym pokoleniom kobiet, które urodziły i wychowały kilkoro lub kilkanaście dzieci, należałoby się w zasadzie postawić pomnik w każdej wiosce i nie byłoby to żadnym kiczem, czy jakimkolwiek nadużyciem. Po prostu to im się należy od potomnych i tyle.
Jeszcze przytoczę Twoje świadectwo Kochana o Twojej Mamie, której mąż, czyli Twój Tata był rzeźnikiem. Dla Twojej Mamy nie do pomyślenia byłoby, aby poszedł na ubój we wsi do któregoś z gospodarzy w brudnym uniformie rzeźniczym. Szedł zawsze w eleganckim białym fartuchu, który zmieniał po uboju na inny, równie elegancki, kiedy rozpoczynał tworzenie wyrobów masarskich. Na głowie miał zawsze stylową białą czapeczkę rzeźnika, a w kieszeniach kitla wyprasowane i w perfekcyjną kostkę ułożone chusteczki do nosa. Strój rzeźnika po pracy Twoja Mama moczyła w zimnej wodzie, aby rozpuściła się krew, potem go gotowała w kotle właśnie na kuchni węglowej, następnie płukała, potem następowało zasadnicze pranie i drugie płukanie, wreszcie krochmalenie, suszenie i prasowanie.
Dzisiaj tyle.
Autor